— Popełniasz herezję, odstąp od ołtarza!... Zatrząsł się wewnętrznym strasznym dreszczem przerażenia. Zdobył się jeszcze na jeden wysiłek i odśpiewał „Prefację“...
Lecz oto stała się rzecz niepojęta. Głos jego zabrzmiał czysto, donośnie, odbijając się rozległem echem o sklepienie kościoła. A w miarę jak śpiewał napływały ku niemu nowe siły, prądy nieznane, a tak przeogromne, tak ujarzmiające, że zdało mu się, iż istota jego pogrąża się w oceanie bez dna, bez granic. Szły te potęgi, zalewały go falą przemożną, zatracało się w nim poczucie rzeczywistości. Nie zdołał już władać sobą, przestawał myśleć. Brała go w niewolę Moc Najświętsza, Moc Wiekuista, lecz on jak niemowlę, nie poznawał jej i jeszcze nie pojmował...
— Sanctus!... Sanctus! Sanctus!... — wyszeptały usta prymicjanta, czoło schylił nisko z poddaniem.
Pot operlił mu blade skronie, oczy półprzymknięte połyskiwały sinemi białkami i szkliły się gorączką. Zbielały mu wargi, pierś dyszała szybko, z trudem chwytając powietrze...
Uwaga asystujących księży i bliższych widzów, skupiła się na nim. Pochłaniał ich niezwykły widok jego całej postaci, jego wyrazu duchowego na twarzy, tak różniącego się od wyrazu, jaki miał podczas pierwszej części Mszy Świętej.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.