Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrno-błękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.
Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie co raz nowym językiem fal uspakajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.
Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolji. W oczach miał niespokojny płomień.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.