Ksiądz Józef położył ręce na jej ciemnych włosach, ona zaś zimnemi jak stal wargami dotknęła jego dłoni...
Ksiądz Józef poszedł dalej...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po odśpiewaniu „Te Deum Laudamus“ w ekstatycznem podniesieniu ducha, po skończonej uroczystości, gdy już biskup, księża i cały kler przeszli do plebanji, nie mogli znaleźć księdza Józefa. Szukano go z zaciekawieniem, potem z obawą. Był przedmiotem rozmów, uwag, pochwał. Unoszono się nad nim, ale rozmawiano szeptem, jak o cudzie spełnionym na oczach wszystkich.
Biskup sam udał się na poszukiwanie, wreszcie znalazł księdza Józefa na łączce za plebanją. W cieniu starej wierzby leżał krzyżem na ziemi w trawie zanurzony. Ciało jego drżało konwulsyjnie. Łkał. Całował ziemię, usta szeptały modlitwę.
Biskup nakreślił nad nim znak krzyża i cicho odszedł.
Spotkanym księżom szepnął tajemniczo:
— Z Bogiem rozmawia, to chwila w życiu jedyna... Nie przeszkadzajmy!...
I zniknęli w drzwiach plebanji.
Ksiądz Józef pozostał z Bogiem i naturą.