Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:
— Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko odemnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łowić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię odemnie.
— Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.
— Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.
— Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolja uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!
Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące z pod gęstwy złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:
— Drogi mój! Kwiat magnolji musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelną, nie może uledz prawom rośliny.