religijnych; przeciwnie mogą je nawet w nich utwierdzić, jako niekiedy wyraźne świadectwo istnienia zaświatów i kontaktu duchowego z nimi — mówił Merwicz.
Teraz oto ksiądz Marcin szedł z plebanji przygnębiony. Przed chwilą prosił proboszcza o urlop na kilka godzin, by móc pojechać na wilję do Rządek. Merwicz zaprosił go dawno i obiecał przysłać konie. Koni dotąd nie było, proboszcz zaś kategorycznie odmówił.
— Trzeba odprawić pasterkę, zamiast włóczyć się po wizytach. Za dużo tego i za często.
— Na pasterkę wrócę — zapewnił wikary stanowczo.
— Wrócę, wrócę... i spóźnię się, a my tu będziemy na księdza czekali do świtu.
— Nigdy nie chybiłem żadnego terminu, więc i teraz...
— Siedź ksiądz w domu kiedy mówię. Ja koni nie dam a dworskie cugi nie spieszą się jakoś...
— Właśnie to mnie niepokoi, mam złe przeczucia. Ciągle widzę pana Merwicza przed sobą jakby był w niebezpieczeństwie. Coś się tam musiało stać. Niepokój mnie prześladuje. W południe usłyszałem najwyraźniej jego głos wołający moje imię.
Proboszcz nasrożył się. Wołał zły:
— Jaki głos wołający, jakie przeczucia znowu, jaki niepokój? Ksiądz zwarjował, widzę, tak samo
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.