Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

jak Merwicz niedowiarek! Znowu jakieś djabelskie sztuki... jakieś „fokusy — pokusy!...“ A, a, he, he a może to głos wołający na wieczerzę do dworu?... tam pewno tak spieszno waszeci... ślinka płynie na smakołyki dworskie. Ale próżny apetyt! Merwicz skąpiec — majonezów księdzu nie nastawi. Agnusia lepszą sporządzi rybkę, bądź ksiądz pewny.
Krew uderzyła do głowy wikaremu.
— Ksiądz proboszcz będzie łaskaw nie drwić sobie ze mnie. Ksiądz proboszcz dobrze o tem wie, że mi ubliża. Jeśli proszę o pozwolenie pojechania...
— Co mi tam będziesz ksiądz zawracał głowę prośbami!... Nie można jechać i basta! Zresztą czem pojedziesz? na własnych nogach?... piętnaście kilometrów po takim śniegu? Lepiej byś oto dopatrzył, czy kościół ubrany na pasterkę.
— Ubrany i gotowy.
— No, to idź ksiądz do salki, zagrasz ze mną i z proboszczem z Załupia w belotkę, boś do żadnej mądrzejszej gry niezdatny. Albo z Karusią dokończ ubierania choinki, tylko bakaljów za dużo nie zjedźcie... he, he! — śmiał się proboszcz tubalnym rechotem.
Ksiądz Marcin nic nie odrzekł. Oburzony, drżący, skłonił się zimno i wyszedł, byle choć godzinę spędzić zdala od proboszcza. Podążył do Marcina Gołębia, do świetlicy.