— Może tam jest jakaś wiadomość z Rządek? Dlaczego niema koni, dlaczego nie przysłał? — myślał ze szczególnym niepokojem w duszy. Czyżby zapomniał?...
Pytania i złe przypuszczenia nurtowały go. Coraz silniejszy niepokój szarpał nerwami.
W zwałach śniegu zaczerniało przed nim domostwo Gołębia. Oświetlone okna zapraszały gościnnie. Nizki, szary dom drewniany, pod starą, słomianą strzechą, otworzył nagle przed księdzem swe podwoje. Dojrzano go z okna. Na progu stanął gospodarz, siwy chłop w sukmanie ciemnej, rozłożył ramiona gościnnie, z szerokim uśmiechem.
— Ot gość na wieczerzę! błogosławieństwo w dom! Na wieki, na wieki! — odpowiedział na pozdrowienie księdza. — Ot, już nie puścimy dobrodzieja kochanego. Zaraz siadamy do wilji. Magda, Julijka, Tomek, Ambrożyk, chodźta żywo! Gość nam umiłowany z nieba spadł i łaska i honor dla chaty...
— Czy nie było jakiej wieści z Rządek do mnie, od pana Merwicza? — zapytał prędko ksiądz Marcin.
— Nie było dobrodzieju, abo co się stało?
— Niepokoję się o niego, bo miał przysłać konie po mnie i jakoś ich niema.
— Śnieg pada, na zawieję się zanosi. Zreśtą la nas to uciecha, bo księdza dobrodzieja kochanego ugościmy.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.