wspomniał księdza Feliksa, który już zapewne przyjechał i zrobiło mu się trochę przykro.
— Czy znacie dobrze księdza Feliksa?... spytał Gołębia.
— Znamy. To światły ksiądz, całkiem inszy jak jego wujko proboszcz. On tu nie często bywa bo z proboszczem to nie bardzo — tak samo jak i dobrodziej kochany. Wiadomo, kto z proboszczem naszym z jednej misy nie jada, to już musi być od niego więcej wart. Ot dobrodziej toby się z księdzem Feliksem zeszli... kiej z jednej miary wycięci.
— I i i... gdzie mu tam do naszego księżulka — pisnęła Kasieńka — on ani taki mądry, ani taki dobry jak nasz, ani taki piękny.
— O... o... o... widzita ją! co jej ta w głowie, moiście wy! — wołał Kłaczek — stary wiór z baby, a na księże gęby patrzy.
— Cicho tam! — przestrzegł Gołąb — Ksiądz Feliks to ma umiłowania dycht takuleńkie jako i dobrodziej. Ot, na pole pójdzie z książkom, pomiędzy zbożami se chodzi, myśli cości, medytuje...
Wtem chłop spojrzał na księdza Marcina, zaciął się i spytał innym tonem.
— Cóże to dobrodziejowi? taka ciemnica w oczach a smętek?...
Ksiądz zadrżał jakby spadł nań jakiś ciężar.
— Ach nie! Myśl niedobra przemknęła jak to bywa często, kiedy w duszy...
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.