— Nie zupełnie spokojnie — dokończył.
— Gadają, że to śmierć w oczy zagląda — mruknęła Kasieńka.
— Milczałabyś, chorobo jedna! paskudny ty masz jęzor, choć i pod kościołem siedzisz! — warknął Kłaczek.
— Ty za to, kołtunie, masz janielski języczek...
— Cichoj dziady, boć to i grzech! warcą na się i warcą. Milczta i jedzta będzie przezpieczniej la wszystkich — zgromiła Magda.
Ksiądz Marcin nie uważał na sprzeczkę żebraków. Uderzył go znowu w serce ostry cierń szczególnego bólu. Podzwon trwogi niezrozumiałej zmroził mu duszę. Wpłynęła do mózgu myśl o Merwiczu i nowa fala straszliwego niepokoju zburzyła jego chwilową równowagę. Kochał Merwicza nie tylko jak najlepszego przyjaciela w życiu, ale jak duszę pokrewną, Łączyły ich wspólne ideały i spójnia serc jednakowo odczuwających się i ku jednym celom dążących. Z nikim w życiu ksiądz Marcin nie rozumiał się tak jak z Merwiczem, nikogo tak wysoko nie cenił. Więc obecny niepokój, nadpłynięty jakby z przestrzeni, męczył go niewypowiedzianie.
Szczupła, blada twarz księdza omroczniała. Dziobał łyżką kluski z makiem, lecz nie jadł nic, dziękował i za racuszki. Uśmiechał się półprzytomnie, ale nie chciał tym serdecznym ludziom
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.