Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

psuć wieczerzy swoim nastrojem. Chciał dotrwać do końca. Jednakże w pewnej chwili drgnął gwałtownie i zerwał się z ławy. Oczy miał utkwione w puste miejsce przy stole... było w nich przerażenie.
— Co to dobrodzieju? la Boga! — zerwali się wszyscy...
— Nie widzicie? — jęknął i padł na ławę zakrywając oczy.
Wnet się opamiętał, przeżegnał się, zerknął nieufnie na puste miejsce dla zagórskich gości i bardzo blady odmówił cicho modlitwę. Starał się całą siłą woli uspokoić wzburzenie.
— Jakiś zwid przewidział się dobrodziejowi, pewno ze zmęczenia — rzekł Gołąb. — Dobrodziej za dużo pracuje la nas, tak się nie godzi harować a harować samemu, w takiej dużej parafji.
— A proboszcz już się zrobił kiej dzwonnica, tera go już żaden wóz nie pociągnie, choćby i chciał jechać do chorego.
— Cicho, syderco zatracony! widział ty kiedy cieńkiego proboszcza??... Dyć musi być prezencyja, jako w kużdem stanie tak i w kużdem urzędowaniu...
A ksiądz Marcin myślał z trwogą:
— To był on!... on mnie wzywa... tam się coś stało strasznego. Czemu konie nie przyszły, czemu?... czemu?...