Pytania te rozsadzały mu czaszkę.
Wtem z poza okien dał się słyszeć jakiś szmer tajemniczy. Na śniegu zaskrzypiały czyjeś ciężkie kroki.
— Ktoś idzie!... zawołał ksiądz, hamując podniecenie.
— Ktoś idzie!... powtórzył, jak echo, Gołąb, nasłuchując.
Lecz w tym momencie była cisza.
— Zagórski gość — szepnęła strwożona Julijka.
— Cichoj... ktoś drzwi maca — dodała Magda.
— La Boga!... żałośnie jęknął Ambrożyk.
— A słowo stało się ciałem... zamamrotała wystraszona Kasieńka.
Nagle kobiety, jak jedna, zerwały się z ławy i podbiegły w głąb izby. Stanęły bezradnie zatrzymane jakimś strachem.
— Głupie! — nie bójta się... zawołał Gołąb, wstając ociężale z ławy.
— To ktoś do mnie! — rzekł spokojnie ksiądz Marcin, już opanowany. I... pomimo, że mu drżały usta a serce biło młotem, podszedł do drzwi i otworzył je w chwili gdy jednocześnie czyjaś ręka ruszyła klamkę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... — wrzasnął Kłaczek.
Do świetlicy wszedł prędko człowiek niski i krępy, w zaśnieżonym kożuchu, pozdrowił
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.