obecnych imieniem Bożem i zdjął czapkę barankową.
— Wy po mnie z Rządek? Co z waszym panem? — spytał jednym tchem zadyszany ksiądz Marcin.
— W imię Ojca i Syna! dyć z Rządek jestem, dyć skąd dobrodziej wiedzą, że ja po księdza przyjechał?...
— Co z panem?... krzyknął wikary nieswoim głosem.
— Ano bieda i tylo! panisko ledwie zipie, trza się spieszyć z Olejami świętemi! Na komunję zapóźno. Nieprzytomny! Woła dobrodzieja cięgiem, cięgiem, aż straszno, bo bez zmysłów leży. —
Ksiądz Marcin wypadł z izby. Gołąb go dogonił, zarzucił mu palto na ramiona i czapkę na głowę, Śnieg sypał obficie.
Gołąb, wracając, natknął się na fornala z Rządek.
— Co się waszemu panu stało?..,
— Ano, podstrzelił się. Wrócił w południe z polowania, cości majstrował kiele strzelby, a tu jak ci gruchnie, na wylot go przebiło. Po doktora pojechali i... gdzie tam!... Tera stangryt pojechał do miasta po drugiego doktora a mnie kazali po księdza wikarego. Ale kto wi czy dojedziema w porę... pewno panisko nie wytrzyma. Już tylo dyszoł jakem wyjeżdżał. A tu
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.