— Tak, tak, niektórzy młodzi teraz — zaczął ksiądz Kłosik ale nie skończył bo mu się oczy zmrużyły.
— Widzę, że na placu zostanę tylko ja sam — zawołał sentencjonalnie ksiądz Szulski i okrągłą marmoladkę wsunął łakomie w tłuste usta.
A na dworze śnieg sypał i sypał i bił w okna jak tuman piasku, podrywanego gwałtownym wichrem. Biały, niewinny, zdradziecki śnieg...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W gęstej kurzawie śnieżnej, wśród białych pól, cichy dźwięk głuchych janczarów rozbrzmiewał przerywanym jękiem. Jakiś zew szczególny był w tych dzwoneczkach monotonnie kołaczących w pustce roztoczonej dokoła. Niby skarga zbłąkanej duszy, niby echo kołysanki śnieżnej, niby refren tej nocy, osnutej welonem przezroczych, sypiących gęsto, śnieżnych płatów. Gdyby nie ten dźwięk jedyny, cisza byłaby niemal złowroga, w której wyobraźnia może stwarzać niebywałe głosy, echa nieistniejące, a trwożne i upojne.
Wszystko dokoła tchnęło tą bezmierną, głuchą ciszą.
Konie zaprzężone do dużych sani szły ciężkiego kłusa, były znużone, nie parskały, łby zwiesiły apatycznie. Może usypiał je dźwięk janczarów, może ten obfity, zwiewny, nieustannie padający śnieg, który łączył białą ziemię z sza-