w śnieg nie chciały iść naprzód i chrapiąc, spierały się w tył przerażone, oślepłe z trwogi.
— Jezus Marja a my gdzie zajechali?... co to? sztachety w Rządkach, czy jaki djabeł? — wrzeszczał przestraszony Rochacz.
— Jesteśmy w zaspie, na Boga! Cofać w tył! prędko, prędko! — wołał ksiądz Marcin zdyszanym głosem.
— Wio! wio!... gdzie wy durne zajechali! żeby was wilcy!... wio przeklęte, drogi nie znają... wio!...
Krzyczał, cmokał, walił je batem, lecz nadaremnie. Konie wparte w zaspę zapadały w śnieg coraz dalej, rycząc nozdrzami, spierając się w tył i na boki. W tem rozległ się trzask, pękł dyszel! Konie wyskoczyły w górę konwulsyjnie, jak dwa śnieżne bałwany, zachrapały dziko i wpadły w jakiś rozwarty nagle dół, chowając się z uszami. Lejce naprężone jak struny wyrwały się z rąk księdza Marcina, sanie zatrzęsły się i stanęły prawie pionowo, ściągane ciężarem koni. Rochacz chwycił się lejców, lecz pociągnięty został silnie naprzód i runął za końmi w zaspę. Ksiądz Marcin skoczył w bok od sań i także zapadł odrazu jak w otchłań. Wał śnieżny, pchnięty gwałtownością ruchów koni, ludzi i sań zwalił się na nich ciężką lawiną. Wszystko pokrył jednostajny, w mroku nocy biało-szary, śnieżny kurhan. Śnieg sypał i sypał rozpylonym, dmącem tumanem, zatapiając
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.