Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

ksiądz Feliks odmówił stanowczo, twierdząc, że to należy do księży miejscowych.
— Nasz wikary pojechał do Rządek a proboszcz... — gest dosadny ręką wystarczył za niedomówienie. Rumor i łopot w kościele wypchnął organistę z zakrystji...
— Ludzie wychodzą z kościoła? nawet nie czekają na kazanie?... nie spytają?... — kiwał głową ze zdumieniem. Ksiądz Feliks wyszedł z kościoła i udał się prędko na plebanję. Wtem ujrzał przed sobą gromadę chłopów. Coś radzili żywo. Ktoś mówił:
— Jak zadzwoniły wszystkie dzwony, to jakby me kto płomieniem w oczy cisnął, aże mi serce stanęło na miejscu ze strachu. Tak jak was tu widzę, takem jego uwidział przed oczami. Kiej żywy był a cały śniegiem oblepiony. Dziwo dopiero... no!...
— No! że dziwo to dziwo!... ale bez co się tak wam Macieju uwidziało?... — ktoś spytał.
— Czy ja wiem bez co?... i teraz kiej mara me prześladuje, a stoi przed oczami cięgiem jak święty na obrazku!
— No!! coś wtem musi być la tego, to nie bez racji... jak myślita ludzie?...
Ksiądz Feliks przystanął i słuchał. Dookoła pierwszej gromady zbierało się ludzi co raz więcej. Maciej wciąż prawił jedno i to samo.