zimnej otchłani. W mózgu miał jasność przedziwną i jakby nakaz głośny wewnętrzny: naprzód!.. naprzód!... Jak kret parł przed siebie, unosząc się prężnością muskułów. Nagle uczuł pod nalotem śniegu grunt stały, wznoszący się gwałtownie. Podwinął z trudem nogi i wciągnął się pomału, z mozołem na ową opokę. Czując się już całą postacią na czemś, co nie było przepaścią chłonącą go, użył całej mocy rąk, nóg i pleców, by powstać. Brakło mu tchu. Oczy, usta, nos były pełne śniegu. Pierś pękała bez oddechu. Dzwoniło mu w uszach. W głowie czuł łomot przeraźliwy. Poderwał się potężnie raz i drugi. Miękki śnieg ustępował. Ksiądz Marcin ukląkł. Poderwał się znowu. Plecami dźwigał śnieżny opór... wyżej... wyżej... — Jeszcze parę konwulsyjnych rzutów i oto głowa księdza wyłoniła się z zaspy. Uczuł powietrze. Odetchnął gwałtownym haustem. Wyparskał śnieg nozdrzami, wypluł zimną pianę z ust. Z głowy jego opadł ciężki kaptur śniegu.
Mógł teraz wygrzebać ręce ze śniegu, zgarnął maskę śnieżną z oczu i z całej twarzy. Spojrzał dokoła: — śnieg wszędy! Śnieg kurzył rozpyłem zadymki i w śniegu ksiądz był uwięziony, tylko głowa wystawała z śnieżnego kopca. Podniósł oczy w górę z ust jego wypadły słowa błagalne.
— Boże, pozwól, bym tamtego mógł ocalić!
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.