terka! Ksiądz Feliks przy ołtarzu, wyrazista jego twarz mówi coś, coś wyraża głębokiego...
— Ratuj Merwicza! — woła ksiądz Marcin do celebranta całą swoją istotą, rozpaczliwie.
A tam Maciej Gołąb wpatrzony w ołtarz, zamodlony. — Ratuj Merwicza! — woła do niego ksiądz Marcin, uwięziony w zaspie śnieżnej... Wyrywa się całem jestestwem na ratunek przyjaciela... biegnie do niego opętany żądzą ratunku.
I... nagle czuje obezwładnienie zupełne. Zastyga w sobie, zamiera... Jakaś drętwa przemożna skuwa mu członki. Coś się w nim rozdziela. Jakaś wiwisekcja duszy i ciała. Czuje się wyłączonym z samego siebie, wyzwolonym. Zanik istoty własnej, z której wyłania się on sam odrębny od siebie samego... Jest przy łożu Merwicza, pochyla się nad jego głową i mówi doń:
— Żyj!... Żyj!... Niech na Cię spłynie łaska Boga, byś mógł Boga przyjąć w siebie. Nie mam dla Ciebie wiatyku, ale ci go sam Bóg udzieli. Żyj!... Żyj!... — Widział się tam przy Merwiczu, słyszał rwany, ciężki oddech umierającego. Widział jego twarz, był przy nim. Kładł Oleje święte na czoło Merwicza. Nie był w zaspie śnieżnej, był przy łożu przyjaciela całym sobą... widział się tam całym sobą... i... ujrzał cud. Merwicz otworzył oczy, błędne oczy za mgłą konania. Ale oto błona jakaś szczególna
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.