Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

z nich się zsuwa, jak obłok z gwiazdy. Sina błona śmierci spełza, ginie. W źrenicach leciuchny błysk, drobniutka i wątła iskierka życia tli się, tli, waha, łamie, ale nie gaśnie, przeciwnie, rozżarza się... płonie.
Ksiądz Marcin wniknął swoim wzrokiem w źrenice przyjaciela. Jakby igłą magnesową zwraca tę duszę konającą do życia... do życia... Błysk silniejszy. Lecz to nie ostatnie łysknięcie agonji, to pierwsze światło powracającego istnienia. Ksiądz Marcin uniósł się z nad łoża...
— Żyjesz!... Będzież żył! będziesz żył!
Ksiądz Marcin ocknął się pod mocą tego głosu... Czy to jego własny głos?... Otworzył oczy... Co to jest?... Gdzie jestem?... Bezwład minął... Nie czuł w sobie drętwoty ciała — ale czy to on?... On sam? Ujrzał szaro-białą roztocz dokoła... Poruszył się, ale był uwięzony w zaspie, trzymany jak w kleszczach... Śnieg zasypał go znowu prawie do osady szyji... Nie mógł zrozumieć siebie i swego stanu duchowego. Nie miał sił do walki. Czuł się wyczerpanym, miał wrażenie, że jest włóknem, nicością. Okrutne, śmiertelne zmęczenie ogarnęło go przemożnie, głusząc w nim wszystko inne. Doznał uczucia, że jest rozdwojony. Istnieje ale już tylko włóknem. Słabemi objawami woli zaczął się cicho modlić.