błysnęło światło, krzyki się wzmogły. Tomek zaciął konie, podjechali na to miejsce.
Parę sań zatarasowało drogę.
— Stój!... stój!... rzeka przed nami!... — wołano.
— Zasypana śniegiem a brzegi nawiane kiej góry. Nie można jechać dalej, bo zapadniemy w zaspę... Co to zaś takiego?... ktoś krzyczy?...
Z oddali, hen daleko rozległy się wołania. Zabłysły światła.
— To za rzeką!... — wołał Gołąb — ktoś ci jedzie stamtąd w naszą stronę.
— Któżby!... pewnikiem ksiądz wikary wraca z Rządek i tylo — rzekł sentencjonalnie Tomek.
— A może i prawda?
— Dyć pewno, że tak ono i jest...
— Jadą bez rzekę ku nam, patrzajta ludzie!...
— Tam brzegi płaskie, nie dziwota!...
— Ale tędy nie przejadą. Hej chłopcy! a rozkopać no tę zaspę nadbrzeżną! — krzyknął ksiądz Feliks raźnie, uspokojonym głosem.
Wnet kilku tęgich chłopów jęło łopatami i szuflami rozwalać pierzynę śnieżną na obie strony. Nadjechały wszystkie sanie zwabione krzykami. Skoczyli z nich również do roboty uzbrojeni w łopaty ludzie. Po chwili w zaspie utworzyła się szeroka droga, ale na brzegu kilku chłopów zapadło głęboko w zawiane koryto rzeki. Odkopywano ich ze śmiechem i żartami.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.