że... la Boga!... Taki był dziwny jako nigdy. Ani słowa nie gadał, ale naszego pana uzdrowił. Już umierał, a tera jakby przecknął.
— A kto to mówi? — gorączkowo spytał ksiądz Feliks.
— Paweł, karbowy z Rządek i Kostuch leśnik...
— My ich znamy — rzekł Maciej Gołąb.
— Gdzież jest ksiądz wikary?... — pytał nerwowo ksiądz Feliks.
— Myślelim, że pojechał do Krośni po Przenajświętszy Sakrament, bo chory mógłby teraz przyjąć komunję...
— Ksiądz nie wrócił do Krośni!... Z nami minąć się nie mógł, za szeroką ławą jechaliśmy. Stało się nieszczęście!! — wołał ksiądz Feliks wzburzony.
— Z naszej strony, za rzeką także niema księdza! Rządki blisko już, my wyjechali zaraz za księdzem... i żywego ducha nie widzieli...
— W imię Ojca i Syna! coś ci to jest straśnego la Boga! — krzyknął Gołąb.
Ksiądz Feliks zeskoczył z sań, podbiegł rozkopaną drogą na stromy brzeg rzeki. Zawołał do służby z Rządek.
— Czy wy napewno widzieliście wikarego, może wam się zdawało?...
Paweł przekopawszy się przez rozwaloną zaspę, stanął przy księdzu.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.