— Jakże my nie widzieli. Toć nie ja jeden widziałem wikarego. Byłem ja przy naszym panu, który konał już prawie, był Kostuch, był Justyn lokaj i dochtór, przeciech. Ksiądz wikary wszedł do pokoju jak jaki zwid, co prawda, to prawda! Taki jakiś był dziwny, że się do niego nawet nikt z nas nie odezwał. On podszedł do łoża, pochylił się nad głową pana. Wydało nam się, że Oleje święte kładzie mu na czole. My wszyscy klęczeli, bo myśleli, że zaraz się ksiądz odwróci i powie, że już koniec. Raptem usłyszeliśmy wszyscy razem głos wikarego: — Żyjesz! będziesz żył!... Toć słyszelim wyraźnie, tak jak teraz sam siebie słyszę. My zerwali się z kolan a wikary wyszedł z pokoju bez słowa. Ja i lokaj za nim, bo myśleliśmy, że poszedł rozdziać się z komży... a tu wikarego ani śladu — ni w domu, ni na ganku, koni tyż niema. Ot przepadł, kiej jaka mara!... Wrócili my do pokoju chorego jak błędne. Nad nim stoi dochtór i Kostuch ogłupieli z dziwa. Pan ma oczy otwarte, patrzy jasno i przytomnie... Dochtór się dziwuje, pyta gdzie wikary?... Znowu biegniem wszyscy szukać. I... gdzietam!... ni słychu, ni śladu! — ani wikarego, ani Rochacza, ani koni, tylko śnieżyca dmie a kurzy jak we młynie. Tak dochtór powieda: „Jedźta za nim, pewno po komunję nawrócił, a taki był dziwny, jeszcze go gdzie zasypie... Pan, powiada, będzie zdrów... widno, że przesilenie minęło... woła cięgiem
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.