wikarego bo go widział i słyszał co mówił, że „będzie żył.“ Tak my z Kostuchem do sań i jazda... no i jesteśma tu...
Ksiądz Feliks szarpnął się jak ugodzony sztyletem.
— Na Boga miłosiernego. Szukajmy!... tu pewno w tych zaspach nadbrzeżnych ugrzęźli. Nie może inaczej być! Żywo!... żywo!... każda minuta droga. Do łopat!
— Do łopat! — powtórzył Gołąb i chłopi.
— Rozstawić się szeroką linią. Szukać! Wołać! gdzieś oni tu muszą być!... Zapalić światło! Hej, żywo!
Ksiądz Feliks komenderował, sam jak w gorączce. Rozbiegli się wszyscy wzdłuż brzegu rzeki. Jedni z dołu, drudzy z góry rozkopywali śnieg na dwie strony. Rozległy się głośne nawoływania, okrzyki. Prócz pochodni z Krośni i z Rządek zapłonęły kłaki słomy zatykanej na drągi od sań. Jaskrawe światła błysnęły krwawo na śnieżnej bieli zasp.
Po kwadransie zawziętej pracy, na lewo od ostatniego posterunku chłopów, rozwalających zaspy, odezwał się głos:
— Ludzie bywajcie!... Jestem tu... bracia!... ratunku!...
Poznali głos księdza Marcina.
Wybuchła wrzawa okrzyków zdumienia i radości, powstał zgiełk niebywały. Chłopi otoczyli uwięzionego w zaspie wikarego.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.