Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

jętego, co oddziaływało na wszystkich, zwłaszcza na księdza Feliksa, w sposób onieśmielający. Zdawało się, jakby tę rzeźbioną twarz otaczała aureola jaśniejąca blaskiem świateł nieziemskich. Patrzyli na niego w zdumieniu bezgranicznem, lecz nikt nie śmiał o nic pytać. On miał oczy utkwione w zaspie, skąd wydobywali Rochacza, nie dającego znaku życia...
Wtem ksiądz Feliks ujął go silnie pod rękę i rzekł mocą swego przekonania:
— Merwicz żyje i żyć będzie!
Wikary drgnął gwałtownie, jak zbudzony z głębokiego uśpienia. Spojrzał na księdza Feliksa błyskiem przeogromnej radości i nagle osunął się na jego ręce blady, wyczerpany, bez czucia.

Ksiądz Marcin chorował w Rządkach długo i ciężko, pielęgnowany troskliwie przez księdza Feliksa. Gdy wreszcie minęło już wszelkie niebezpieczeństwo, pewnego ranka rekonwalescent, ujrzał przy sobie Merwicza, który był już także na dobrej drodze powrotu do zdrowia.
Merwicz ujął rękę przyjaciela, wiotką jak welin i rzekł z głębokiem uczuciem.
— Powróciłeś mnie do życia. Takiego, jakim cię wtedy ujrzałem, nie zapomnę cię do zgonu. Twój głos, który wtedy usłyszałem, wydarł mnie śmierci, w chwili jej tryumfu.