Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłomaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał codzień listy, przesycone tem większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczem przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkiemi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść z pod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.
Słońce zalewało okolicę szczodrem zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na