Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

ale Konrad odczuwał, że ona prowadzi go. Ta świadomość podziałała na niego otrzeźwiająco. Zawrócił i wolno poszedł w stronę swego bungalowu...
Słońce ukryło się już zupełnie za horyzontem, na Ganges padł szafirowy oksyd mroku... białe wieżyce miasta straciły swój wewnętrzny brzask różowy... pokryły się lekkim muślinem seledynu, który z każdą chwilą stawał się bardziej szary i bardziej przypominający chmurę popiołu.

Znowu minęło kilka długich miesięcy. Listu od Eny nie było. Konrad wyglądał jak cień. W szczupłej, opalonej twarzy świeciły oczy, jak dwa płomienie, niekiedy żarzące się gdzieś głęboko, niby na dnie czeluści wulkanu, niekiedy rzucające ponure błyskawice. Brwi silne układały się stale w gniewną linję.
Bungalow nad brzegiem Gangesu bywał tygodniami pusty. Konrad zaniechał swej pracy, pływał po rzece, zapuszczał się w dżunglę, polował, ale rozpacz nie opuszczała go ani na chwilę. Z uporem maniaka liczył, że zostało jeszcze trzynaście miesięcy, po których wróci... by osiągnąć szczęście. Czyż dla kobiety kochającej dwuletnia rozłąka może być grobem miłości? Czyż to możliwe, by Ena przestała go kochać tak prędko? A jednak czemu jego listy,