chylona, z wdziękiem niesłychanym całej postaci patrzyła na Konrada z taką bezmierną siłą nakazu, że zadrżał. Zerwał się... ona cofnęła się i wolno, wolno odeszła — wyniosła, smukła, dziwnie pociągająca. Konrad stał chwilę zapatrzony w nią, poczem poszedł jej śladem jak senny...
Szedł tak długo... Chwilami przychodziło otrzeźwienie... myślał wtedy, że istotnie śni, ale szedł i szedł. Był pewny, iż ona wie, że go prowadzi za sobą. Szedł za nią o jakieś trzydzieści kroków, zapatrzony w amforę jej postaci i w jej złoto-żółty turban. Weszli pomiędzy Ghaty przepełnione tłumem pobożnych... Konrad nie słyszał prawie zgiełku, jaki towarzyszył praktykom fanatyków.
Mijali Ghaty... ocierali się o śpieszących na modły Hindusów. Mijały ich strojne lektyki kobiet bogatych, niesionych do Ghat wspaniałych, gdzie odbywały swoje ablucje.
Asceci, sadusi, brahmini, kapłani, fakirzy, cały ten tłum zgromadzony przed świętą wodą, tworzył mozaikę jedyną w swoim rodzaju, ruchomą, gestykulującą, dziwaczną.
Ten tłum tak skądinąd ciekawy zawsze dla Konrada, był mu teraz nieznośnym, gdyż ginęła w nim ciągle smukła postać Hinduski.
Konrad widział ją jednak stale, jeśli nie w promieniu swego wzroku, to odczuciem wzrokowem.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.