żegnające ziemię, gdy Konrad nagle stanął. Ujrzał przed sobą białą sylwetę świątyni a pod jej rzeźbionemi arkadami smukłą postać szkarłatno owitej Hinduski, z dzbankiem na ramieniu. Topaz spinający jej turban migotał gorącą iskrą w ogniu zachodu. Przy niej stał wysoki, chudy starzec biało opłynięty lnianą szatą, w ogromnym turbanie na głowie. Broda biała sięgała mu do pół piersi. Oczy czarne, oczy orle, paliły się pod silną brwią, jak dwa żużle w otchłani bezdennej.
Hinduska zgrabnym ruchem zdjęła swój dzban z ramienia i rozlała wodę dokoła siebie, chlusnąwszy część na nogi starca, odkryte, przepasane tylko rzemieniem sandałów, poczem skłoniła głowę przed starcem ze czcią najwyższą i znikła w głębi świątyni.
Biały starzec wpił oczy swoje w Konrada. Długą chwilę patrzał tak bez słowa... łagodnie. Żadnej grozy nie było w tych czarnych pochodniach, palących się ogniem, które jakby na dnie duszy brały swe zarzewie.
Konrad milczał również, nie odrywając wzroku od oczów starca. Czuł bowiem, że pod wpływem tych oczów staje się w nim coś niezwykłego, jakby się w każdym atomie jego jestestwa zapalały drobne iskierki i rozniecały w nim jakieś światło i ciepło kojące. Jak długo trwało to zapatrzenie, nie wiedział... Gdy otrzeźwiał
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.