ujrzał starca siedzącego na bloku marmurowym u stóp świątyni. Twarz jego była ukryta w bladych, szczupłych dłoniach, łokcie oparte na kolanach. Konrad teraz dopiero stwierdził, że stoi przed świątynią, która była pomnikiem mędrca, uczonego i ascety Sanyasi Swami Saraswati... Znał ten grobowiec i kochał go za jego wyśniony kształt architektoniczny i zaklęte w nim piękno poezji.
Bez namysłu usiadł na bloku w pobliżu starca. I tak jakby siedział obok swego domku, w cieniu mirtów i kokosów, nad brzegiem Gangesu, tak samo oddał się tu milczącej kontemplacji własnej duszy. Cisza trwała dokoła pomnika Sanyasi Swami, jakby nie dwaj żywi ludzie zdobili jego podnóże, lecz dwa białe posągi z marmuru, tworząc dekoracyjną ozdobę świątyni.
Na gzymsach rzeźbionych gruchały gołębie i skrzeczały zielone papużki.
Konrad zapatrzony przed siebie, uczuł dotykalnie czyjś wzrok na sobie. Spojrzał na bok... i utonął w czarnych przepaściach oczów filozofa. Teraz bowiem poznał starca. Widywał go tu często w portykach grobowca Sanyasi Swami. Uczony Hindus nie spuszczał oczów z Konrada, badali się wzrokiem poważnie i pilnie. Wtem odezwał się głos niski, cichy o głębokiem brzmieniu dzwonu:
— Cierpisz?... cierpienie druzgocze duszę.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.