— Poznałem ją w twoich oczach. Jej wizerunek widzę na twojej twarzy... w twojem cierpieniu i mówię ci... odwróć serce od niej bo nie godna twojej miłości. Znam cię od dawna, widywałem cię oczami swojemi i oczami mojej wnuczki. Aleś mnie wtedy nie widział, bo purpura w oczach nie widzi siwizny starości... Teraz blask ten szatański odpada z twoich źrenic... zdejm go i z jej osoby. Niech ją teraz w purpurze widzi ten, komu zjawiła się ona w nowym blasku.
Konrad jęknął i chwycił ręce starca.
— Czyż ona?... Ona?...
Odszarpnął się w tył gwałtownie, zdjął hełm korkowy i dłoń drżącą położył na mokrem czole. Zbierał zmącone myśli.
— Nie, ona mi sama powie gdyby... gdybym dla niej przestał istnieć.
— Ona ci już mówi, bo cierpisz — szepnął starzec.
— Nie... cierpię bo kocham, ale gdybym miał kochać i cierpieć daremnie, ona mi zeszle umówiony znak.
Mówił jakby pogrążony w półśnie. Zachwiał się i ciężko usiadł znowu na bloku.
— Miłość dobra nie daje cierpienia, daje radość. Kto sam jest uosobieniem piękna i dobra, nie może truć, jeno syci słodyczą i spokojem — mówił uczony poważnie i patrzył na Konrada łagodnie, rozumną głębią oczów.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.