ten, który ongi z Cap Martin... Podsunął kwiat do lampy... wtedy prześwitywał różem swego wnętrza jakby kielich magnolji miał w sobie żywe, krwiste żyłki i tętniały w nim pulsa...
— „W purpurze cudzej miłości“ — szepnął Konrad bezdźwięcznie.
Wyrwał z kieszeni portfel, otworzył. Z suchej roślinki nie zostało nic, prócz żółtego prochu, który zsunął się na biurko, na blade, zimne jak lód ręce mężczyzny.
Konrad jęknął straszliwie, upuścił pusty portfel na ziemię. Twarz bladą, upiorną, ukrył w dłoniach i upadł czołem na biurko, w żółtawy proch unicestwionej magnolji. Płacz pełen jęku i bólu szarpnął po raz pierwszy w życiu jego dumną, silną piersią.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Noc przeszła w jednym spazmie męki niewysłowionej. Gdy z nad horyzontu wytrysnął złotopurpurowy pióropusz wschodu słońca, Konrad podniósł głowę umęczoną. Wyglądał jak po ciężkiej chorobie. Na włosach czarnych srebrzyło się siwe pasmo, gość nieznany jeszcze wczorajszego wieczora... W zapadłych oczach świecił blask ponury jak próchno. Pierwsze spojrzenie tych półmartwych oczów padło na fotografję i jęło szukać rozkwitłej magnolji... Szukał napróżno. Magnolji nie było. Kwiat nawpół zmiażdżony