Można mieć odwagę do systematycznego okradania świątyni, lecz nie każdy zdobędzie się na wysypanie Hostji Przenajświętszej i skradzenie kielicha. Na to potrzeba zbrodniarza, nietylko ateusza.
— A mój czyn dzisiejszy czyż nie będzie zbrodnią?... Czyż moja duchowa istota i moja etyka potrafi przeżyć tę chwilę spokojnie? — rozmyślał ksiądz Józef.
I czuł że nie. Że moment, do którego przygotowywał się z zimną krwią, z szyderczym chłodem, nie będzie zwycięstwem jego ducha. Że można rozumować straszliwie trzeźwo o jakimś czynie, ale go nie dokonać; można rozcząstkowywać na atomy własne uczucie i drwić z nich, urobiwszy sobie na prędce jakiś bardzo dogodny światopogląd, lecz niemożliwem jest strucie zarodka nieufności do samego siebie, skoro on żyje. Musi nadejść minuta, że nieufność wyrasta nagle w potwornego polipa i mackami swemi chwyta za gardło, zanim powzięte zamiary zostały zrealizowane. Wówczas niewiara w siebie rodzi wiarę w to, co było przedtem lekceważone.
— Brnąłem, ale co teraz będzie? — pytał ksiądz Józef i rozpaczliwie szukał wyjścia z sytuacji, w której się znalazł. Niepokój w nim rósł.
— Odbyć to — myślał — jaknajprędzej, cicho, bez ostentacji, żeby ludzie nie widzeli, żeby w tej chwili nie mieć na sobie ciekawych spojrzeń.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.