— Tyś oszalał!...
Ksiądz Józef dyszał ciężko.
— Proszę cię... błagam... milcz!... ja jestem wstrząśnięty... poruszony... z wrażenia... ty wiesz? to straszne! Ale już zmogłem się... Bądź spokojny, już przeszło.
— Ale coś ty mówił, coś ty wyrzekł nieszczęsny?...
— Zapomnij, wybacz i Bóg wybaczy! Idź, ja zaraz idę...
Djakon patrzał nieufnie, wahał się, wzruszał ramionami, wreszcie wyszedł.
Ksiądz Józef upadł na fotel.
— Ach! końca już, końca tej komedji... ale co potem?... Przecież to samo będzie się powtarzało co dzień... co dzień?...
Zastanowił się chwilę poczem powstał ociężale z siedzenia i skierował się ku wyjściu.
— Stało się, — rzekł do siebie, przestępując próg.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Z plebanji wyszła procesja. Wiodą księdza Józefa ze śpiewami przy wtórze dzwonów... Wszystkie oczy spoczęły na prymicjancie, a on idzie pozornie spokojny, twarz ma pewną siebie, na ustach wyraz lekko ironiczny. Idzie prawie bez myśli w zupełnej bierności. Zabija w sobie najlżejszy objaw niepokoju. Chce być bryłą bez-