duszną. Uwagę zwraca jedynie na rzeczy otaczające go. Bawi się w duchu widokiem tłumu, studjuje twarze z chciwością weń wpatrzone i myśli:
„Wy mnie obserwujecie, a ja was, żebyście wiedzieli jak mnie bawicie i... jak mnie to śmieszy.“
Patrzy na sznury białych komż otaczających go, żałuje tylko, że siebie nie widzi, zagryza usta by nie parsknąć śmiechem.
„Wiodą mnie jak skazańca na gilotynę. Czemu się nie oparłem?... poco ta wystawa?... zresztą jest mi to wszystko jedno, doskonale obojętne, tak czy owak, byle prędzej.“
Weszli do kościoła. Spojrzał na biskupa, siedzącego w asystencji kapłanów i pochylił czoło ku ziemi, ale uprzytomnił sobie, że to śmieszne i podniósł wzrok przed siebie, chcąc patrzeć śmiało, prosto w oczy.
Wtem drgnął, spojrzały na niego blade, otoczone torbami, chłodne oczy profesora teologa. Liznęły go te zimne źrenice nieprzyjemnie, jakby ręka wroga, kata, sądującego duszę ofiary. Odwrócił się w bok ze wstrętem, ale i ze wstydem. Teraz zatrząsł nim odmienny dreszcz, okrutny jak spazm nerwów. Patrzały nań płomienne oczy Zuzy, uśmiechniętej, z zagadkowym grymasem na ustach.
Zmieszał się, spuścił powieki, zacisnął zęby i tak doszedł do zakrystji.
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.