Marcycha ujęła się pod boki i zaczęła prawić rada z pochwały.
— I dziwować się trzeba, że pani dziedziczka wychodzi z jaśnie panów, a taka jest jakby ot, nasza, wsiowa, swoja własna, a dobra, a miła... że już i nie wypowiedzieć! Szkoda tylko... My tak często gadamy sobie, że szkoda... że...
— No już, no już! — niech pani Marcycha język za zęby schowa — warknął Sulej niechętnie.
— A cóż to pani dziedziczka niby nie kobieta, nie zamężna! Sulej widzę zgłupiał do reszty. Widzita go!
— Ej, nie zgłupiał, ino więcej wiem od Marcychy, kiedy można ozorem chlapać a kiedy nie.
Kobieta zmieszała się trochę.
— Ano, toć ja nic złego! Chciałam jeno rzec, żeby się pani dziedziczce dzieciątko przydało. Zawszeć byłoby weselej we dworze... A tak co?... Aż i dziwno! Pani dziedziczka młodzieńka kiej ten kwiatek na łące, już dwa lata za mężem i nic, żadnej uciechy. Musi to jaśnie pana...
Sulej trącił kobietę wbok, dawał jej znaki milczenia.
— O, widzita ludzie, jaki ci Sulej skromny! — zaśmiała się baba.
— A kiej sam się ożenił, to jeszcze jednych chrzcin nie wydychał a już były drugie.
— Dlatego Marcycha odstraszyła od nas panią. Ot i odchodzi.
— Bywajcie zdrowi kochani! Idę do żniwiarek, więc mi pilno — rzekła młoda pani, widząc zmartwiałe miny Marcychy i Suleja.
— Niechże ta pani dziedziczka nie gniewa się na mnie. Wiadomo, że mam paskudną gębę!
— Nie gniewam się, nie! — odrzekła Zebrzydowska z uśmiechem i odeszła.
— Gęba bo gęba! — sarknął Sulej.
— Cheba trza miarkować co się gada i z kim. A bolączka nikomuj nie smakuje.
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.