Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

salonu krokiem nerwowym, wreszcie usiadł prędko i pochylił się do Kasi. Dziwnie miękko zabrzmiał jego głos, gdy spytał prawie nieśmiało.
— Czy są wiadomości, kiedy... wróci?
— Nie — odrzekła bezdźwięcznie.
— Więc jakże... jakże tak będzie? Dokąd?
Milczała.
— A kwestje pieniężne?
— Załatwia Kmietowicz.
— Ale już nie z Pochlebów, bo to wiem napewno. Jakże tak może być... Czyż to możliwe? Czyż pani to cierpi i nic nie przeciwdziała.
Podniosła na niego oczy za mgłą.
— Jakaż rada?
To proste pytanie uderzyło w serce Andrzeja jak obuchem. Nie znalazł już odpowiedzi. I oto nagle z tej pogody jasnej, jaka była między nimi stało im się ciężko z sobą... Gorycz była w duszy Andrzeja i wrzał w nim bunt. Ale już milczał. Nie miał tu nic do powiedzenia. Wyrzucał sobie, że sam zaćmił ten promień ciepły jej oczów. Odczuwał teraz to ciepło drogie mu ponad wszystko, ale jakby przysłonięte brutalnie wspomnieniem tego, którego nienawidził. Obiad spożyli w tym sztucznym nastroju, męczącym ich oboje. Andrzej był twardy dla siebie samego, więc gdy tylko zrozumiał, że męczy Kasię, potrafił się zwalczyć. Zdusił w sobie egoistyczne podszepty buntu i niechęci i myślał już jedynie o niej. O przywróceniu jej spokoju. Aż nadszedł moment rozbrajający. Do salonu pędem wbiegł Tomek Kostrzewa z rozwianą czupryną. Ujrzawszy Dębosza zmieszał się, ale wnet szurgnął nogami w pośpiesznym ukłonie i z impetem ukląkł przy Kasi. Ucałował jej rękę wołając:
— Mam dziś czwórkę z historji i piątkę z rysunku. Pan nauczyciel tak chwalił, tak chwalił...
Kasia ucałowała głowę chłopca.