Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

zwolenia się, lecz panna Aniela wołała na niego z ganku, wychodzącego na sad.
— Jaka noc! Panie Andrzeju, aż się coś takiego robi, że i wypowiedzieć nie można. Pan to jest chyba głaz.
— Dlaczego?
— No bo taka noc majowa, pełna woni a pan nic?
— Cóż ja mam robić. Zachwycam się tak samo, jak pani.
— Pewno! czytając gazetę... No, trudno, nie ma pan w sobie poezji...
— Nie mam!
— Ee, nie wierzę, pan tylko udaje takiego srogiego.
— Oh, jestem tygrys...
— Pomimo to, jabym chciała... nie wiem, jak to powiedzieć...?
— Niech pani posłucha, to ciekawe!
I Andrzej zaczął czytać głośno jakiś artykuł, kontent, że mu się w porę nadarzył. Panna Aniela usiadła obok i przysunęła się do niego zbyt blisko. Czytając, miał wrażenie, że położy mu głowę na ramieniu. Czuł jej wzrok na sobie, który go drażnił. Odsunąć się brutalnie od niej nie wypadało, ale ta jej bliskość męczyła go, gdyż nasuwała mu znowu niepokojące myśli. Ten cichy pokój oświetlony jasną lampą, te odgłosy i zapachy wiosenne płynące z ogrodu i gorący oddech tej dziewczyny, tuż obok, wszystko to drażniło Andrzeja, dając mu zbyt słodkie złudzenie. Był podniecony pomimo pozornego chłodu i walczył z sobą, by tego nie okazać.
— Słyszy pan, jak słowiki trylują — cicho szepnęła, wpadając w tok jego czytania.
Skinął głową.
— Matka pańska wyszła, a mnie ta gazeta nic nie obchodzi. Lepiej porozmawiajmy...
Przysunęła się jeszcze bliżej. Uderzył go silniejszy zapach jakichś perfum różanych, duszących i otrzeźwił odrazu. Dreszcz podniety, który go chwilowo zatrzymał przy niej,