Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

mieszkania, Kasia prawie jednym rzutem oka przejrzała całą ich rozmową ostatnią w parku, słowa Andrzeja, zachowanie się jego, jego wyraz oczów, i skurcz na jego twarzy. A przedtem jego bytność w Kromiłowie w zimie, listy... wreszcie dawne ich czasy lwowskie i znowu Wenecja, Neapol...
Z lękiem już mniej groźnym niż w pierwszej chwili skierowała się ku kryterjom własnej duszy. Ale oto weszli do pensjonatu i niewysłowiony czar tej trwożnej analizy prysnął. W mrocznym przedpokoju jakaś postać zaćmiła jaśniejszą plamę światła w drzwiach do salonu. Głos jowialny zawołał:
— No, Kasiu, nawet w niedzielę nie można ciebie złapać! Aaa! Pardon!
Hrabia Mohyński patrzył ze zdumieniem na Dębosza. Kasia oprzytomniała. Przedstawiła Andrzeja. Mohyński podał mu rękę obrzuciwszy go ciekawem spojrzeniem.
— Miło mi poznać kolegę Kasi. A... i mały artysta tu jest! Jak się masz kochanku.
Hrabia gładził głowę Tomka, ale nie spuszczał oczów z Dębosza.
— Ależ Kasiu — zawołał — nie pytasz, co mnie sprowadza do Lwowa?... War przyjechał! Jest już w Kromiłowie...
Kasia zbladła tak strasznie, że hrabia umilkł.
Stali w pełnem świetle otwartych okien salonu. Mohyński zaskoczony niepojętą ciszą i tą bladością Kasi spojrzał na Dębosza i rzekł w formie objaśnienia, które wypadło w tej chwili bardzo niezgrabnie.
— War, to mąż Kasi, Edward Zebrzydowski... Właśnie przyjechał...z podróży, tego... owego...
Mówiąc ten niepotrzebny komentarz, znowu zdumiał się. Kropli krwi nie było w twarzy Dębosza, w oczach jego mignął ponury cień. Skłonił się Kasi bardzo głęboko.
— Pożegnam państwa, czas na mnie.
— Pan inżynier wyjeżdża?
— Tak, jadę na wieś.