Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie wtedy miała czas na wszelkie budowle, i na różnych jaskiniowców, Kos...trzewów — mistrzów! Ale poczekaj, Lol.
— Wydobył parę dużych kartonów i podał Kmietowiczowi.
— Patrz, to ona.
— Margrabina Rimaldi?
— Tak.
Kmietowiczowi błysnęły oczy.
— Cudowna! Ale jakaż młoda!
— Cóż chciałeś, abym szalał za jakąś Troją?...
— Mówię dlatego, że taka młoda a taka... wyzuta. No, bo te pozy przyniosłyby zaszczyt wyrafinowanym kokotom półwiecznym, ale u młodziutkiej osoby... rażą. Ależ to musi być Messalina jakaś!
— Piękna kobieta tej miary co ona, nie może i nie powinna ukrywać całego przepychu urody.
— Pewno, skoro to jedno ma do pokazania.
— Zrobiłeś się widzę kwakierem — rzekł War sucho, chcąc odebrać fotografje, ale Kmietowicz je zatrzymał.
— Pozwól się napatrzyć, chyba tego nie zazdrościsz? Cóż za zdjęcia bajeczne! Gdzie to? Aha Paryż... a druga Kair.. Ta gorsza. Prawdopodobnie fotograf był muzułmaninem, więc speszyły go takie widoki... A ta? Neapol?.. słowem z każdego etapu pamiątka!... Ta? chyba najjaskrawsza... Wiedeń? Ach, War, postępowało u was crescendo! W Neapolu byłeś tak zapędzony, żeś nawet własnej żony nie zobaczył.
— Jakto?
— No, pani Kasi.
— Nie rozumiem!
Kmietowicz zmieszał się i umilkł.
— Lolek, powiedz! Coś ukrywasz... Kasia w Neapolu. Skąd?
— Eee, nic, mówił tam coś Mohyński.