— A pani dziedziczka nie chora?
Nie, gdzież tam!
— A czegój taka jakaś inna?
Kasia ucałowała chłopca.
— Zdaje ci się. No idź już.
Tomek odszedł.
Zebrzydowska nie pojmując co się z nią dzieje i skąd powstał w niej tak nagle jakiś nieznany lęk, jakieś dziwne uczucie niepokoju przyłączyła się do Strzeleckich i Pobogów, którzy pożegnawszy księdza i gospodarzy wiejskich wyszli właśnie ze świetlicy.
Dębosz odprowadził proboszcza do bramki i wracał do domu. Na ganku nagle stanęła przed nim panna Aniela. Zdziwił się. Wiedział wszakże, że wyszła. W świetle, płynącem z sieni, ujrzał że miała oczy nabrzmiałe jakby od łez. Nauczycielka podała mu rękę. Przysunęła się do niego i szeptała prędko zdyszana.
— Dziękuję panu, że pan mnie obronił i tak dobrze o mnie mówił. Niech panu Bóg za to wynagrodzi.
— Kiedy? Co mówiłem?
— Byłam w świetlicy, słyszałam wszystko. To prawda! Pan mnie zmienił, pan mnie przekonał. To nie nauczycielstwo z Bąków, to pan sprawił, że jestem inna. Koledzy kładli mi w głowę to i owo i przewrócili w mózgu. Popisywałam się przed panem swoją niewiarą, myśląc, że pan wykształcony i nowoczesny, jest także bezwyznaniowym i że to się panu we mnie podoba. Mówili mi zawsze koledzy, że tylko naiwni wierzą i że wstyd się do wiary przyznawać, bo to zabobon ludzi prostych i głupich. Teraz widzę już i myślę inaczej przez pana. Panu będę wdzięczna całe życie, że pan, znając prawdę, stanął w mojej obronie.
— Panno Anielo...
— Niech pan nic nie mówi, już wiem i rozumiem wszystko!
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.