— Tak, to już można wylenieć! Dobrze się jeszcze trzyma, ma minę i sznyt... i słono gra...
— Ależ się zawziął na Corovicini’ego.
— Najgrubszy gracz. War zawsze uznawał najwyższe stawki.
Rozmowy wlokły się ociężale, ożywiały się co pewien czas w miarę poruszenia ciekawszych tematów, tylko brzęk złota i szelest papierów dźwięczał zawsze jednakowo w zadymionej sali. Freski na ścianach przysłonięte dymem były brudne i mętne. Elektryczne kule lamp opalowych podobne były do księżyców w fazie zaćmienia i świeciły trupio. W drugim mniejszym lokalu przy bufecie brzękały kielichy.
War Zebrzydowski odcinał się Corovicini’emu jakgdyby walczył na szpady. W tej grze o zwyciężenie przeciwnika wyglądał niesamowicie. W oczach jego migotały ostre i szybkie jak błyskawica połyski, twarz miał chłodną, alabastrowo białą. Nerwowemi długiemi palcami zbierał i składał karty, wypieszczonemi paznokciami dzwonił w złote monety. Poza przebiegiem gry nie istniało dla niego nic więcej.
Stawiał stawki ryzykowne czem podniecał partnera, oburzając go niejednokrotnie. Sam zdawał się być spokojny, tylko zaledwo dostrzegalny skurcz ust zdradzał w nim niecierpliwość. Już parokrotnie bliskim był tej sumy, jakiej potrzebował do zrealizowania swych planów, i znowu tonęła w gromadzie złota leżącego z paradą obok przeciwnika. Gonił resztkami. Czuł to, że jeszcze parę przegranych stawek a musi pożyczyć. Tym który brał w zastaw honor Zebrzydowskiego na udzielaną mu pożyczkę był baron o twarzy fauna. War nazywał go mitologicznie „Panem“ i mówił często: gdy „Pan“ nie udziela pożyczki klub ogarnia panika. Obecnie doznawał lekkiego niepokoju, czy panika nie ogarnia jego samego przedewszystkiem. Lecz jak zwykle nie nazbyt się nad tem zastanawiał, bo ciągle liczył, na zdystansowanie swego partnera.
— Ma szczęście, bestja, — myślał zły. — Widocznie ani
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.