Baron rozłożył ramiona.
— Raczej zgadzam się na największą panikę w klubie niż na pożyczenie komukolwiek z panów najdrobniejszej sumy.
— Nie będę żądał więcej — rzucił Edward z dumą — ale czy wolno spytać, dlaczego baron te rzeczy przesądza?
— Jestem goły!
— Uuu!... współczuję!
War zrobił zabawną minę.
— Teraz może ja będę rewanżował się baronowi.
— Czem?...
Zebrzydowski zmrużył oczy.
— Oddam z wygranej i będę mógł pożyczyć. Dziś odegram się dużą sumą. Dzień mojej szansy!
„Pan“ zdjął binokle przecierał je kawałkiem zamszu i patrzył na Wara roześmiany, oczami krótkowidza z miną satyra.
— Uuu!... współczuję!...
Naśladował zupełnie ton i głos Wara.
— Co to znaczy, baronie?
— Nic, widzę tylko, że pan ma nadzieję szansy w grze, a to w karjerze salonowego lwa dowodzi pewnej rezygnacji z innych szans.
Edward roześmiał się szczerze.
— Byłbym tylko godnym partnerem Corovicini’ego, który stale wygrywa. Ale mnie porażka taka nie grozi. Płynę en pleine chance.
Wychylił nowy kielich wina. Oczy błyszczały mu nienaturalnym blaskiem.
Wyszli do bocznego gabinetu i tam baron wręczył Zebrzydowskiemu żądaną sumę.
— Uważam to za dług honorowy. Dziś już zapóźno, zatem spłata do jutra najwyżej. Ufam panu.
— Dziękuję. Jutro pod słowem honoru.
Uścisnęli sobie dłonie.
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.