Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

wrzącą i namiętną w swój uścisk równie gorący jak rozigrane fale.
Nagle ktoś stanął tuż za nią. Drgnęła i odwróciła się gwałtownie.
Przed nią stał Krystyn Zahojski. Patrzył na nią z uśmiechem trochę łobuzerskim. W oczach piwnych młodego światowca paliły się żartobliwe iskry.
— Coś taka podniecona, Kasiu?
Słowa te i obecność brata niespodziewana i w takiej chwili były dla niej bryłą lodu. Ochłodła i zgasła odrazu jak zdmuchnięta brutalnie pochodnia.
— Szukałem ciebie wszędzie — rzekł Krystyn, dostrzegłszy wrażenie swego pojawienia się. — Dopiero pani Dada naprowadziła mnie na ślad, zdradzając twoją kryjówkę. Ale z trudem dobrnąłem po tych tu wertepach. Wikliny, tarniny... kamienie, ruczaje i ta rozbujała górska rzeka, która zdaje się las z korzeniami wyrywać, by go za sobą taszczyć. Trzeba być taką jak ty dziką kozicą, aby brodzić swobodnie po tych tarapatach. No, Kasiu nie wiedziałem, że ciebie tak speszę. Nie masz tu chyba schadzki?
— Owszem, z Dunajcem! — odrzekła błysnąwszy wesoło oczami.
Ochłonęła już zupełnie i była rada bratu.
— Czy może z jakim symbolem Dunajca — rzekł Krystyn powoli, wyjmując pieczołowicie kolec z palca.
— Może! — odrzekła swawolnie ubawiona trafnością uwagi. — Co, pokaleczyłeś sobie ręce, niezdaro? Poczekaj, wyratuję cię!
— Ano, widzisz! Tu jakieś paździerze bestjalskie tamują człowiekowi przejście.
Kasia pochyliła się nad ręką brata a on patrzył na jej czoło jeszcze zarumienione przebytem wzburzeniem i na jej kasztanowato złote włosy, połyskliwe, z odcieniem starej miedzi, faliste.