— Daj mi te kwiaty!
Krystyn oddał jej szafirowy pęk.
Kasia złączyła z nim swoje gencjany i nagle wbiegła po głazach siepanych falą dość daleko w rzekę.
— Co ty robisz? — krzyknął Zahojski przestraszony.
A Kasia rozłożyła ramiona szeroko i utrzymując równowagę na śliskim ogromnym kamieniu pośród huczącego nurtu, zapatrzona w jego chybkość, rzucała gencjany w wodę z obu rąk, uśmiechnięta, promienna, jaśniejąca słonecznie w swej bieli z szafirowemi pękami kwiatów, które spadały z jej szczodrych dłoni jak wianki ofiarne. Dunajec przyjmował ten dar kwiecisty miękkim uchwytem fal i niósł gencjany szumnym pędem w migotliwą odległość.
Krystyn patrzył z zapartym oddechem. Widział, że usta Kasi coś szepcą, lecz nie odgadywał słów.
Wiekowe olbrzymy platany w Sławohorze szumiały poważnie wirchami swych niebotycznych koron. W ich cieniu obok ogromu siwych kolumn pni, na kamiennej ławce omszałej ze starości siedziała Kasia w towarzystwie Dady Strzeleckiej i Krystyna Zahojskiego. Opodal na rozległych trawnikach czteroletni Kubuś bawił się w konie z nieco starszym od siebie góralczykiem. Młodszy zaś chłopczyk liczący zaledwo rok, tarzał się na usypanej umyślnie górce wybielonego przez słońce piasku pod opieką niańki, typowej góralki.
Przed nimi wznosiły się stare ruiny dawnego dworzyszcza, dziś pełne szczerb, bruzd straszliwych, wyżłobionych przez czas, wydartych przez wichry halne, które tyle lat harcując po wyżach Beskidów wgryzały się w te bezpańskie mury, buszując swobodnie wskróś ich zgrzybiałych cielsk. Gdzieniegdzie większe wyrwy w ścianach ukazywały wnętrza komnat o starożytnej strukturze pełne wnęk, wykuszów porosłych