Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

włosami lekko siwiejącemi, które oblepiały gładko ciemię i boki głowy. Twarz wąska koloru kości słoniowej, szczupła i gładka, miała po bokach spływające do uszów bakobrody zaledwo szpakowate. Wąsy wygolone, nos suchy i pod wysokiem czołem osadzone oczy głęboko ocienione krzaczastą brwią. Miał okulary w szyldkretowej oprawie założone zwyczajnie za uszy. Ubrany w czarny, długi surdut wyglądał surowo. Rękę lewą miał zasuniętą w zanadrze zapiętego szczelnie surduta.
Zbliżając się do Kasi patrzyli na nią ciekawie.
Strzelecki przedstawił gościa.
— Profesor Bernard de Rosse.
Uścisnął krótko rękę Kasi.
Zaprosiła go na ławkę kamienną, nie rozumiejąc, skąd on i co oznacza ta wizyta. Ale de Rosse zapatrzył się na platany z takiem zdziwieniem, że o wszystkiem i o obecnych zapomniał. Wzrok podnosił co raz wyżej i wyżej, odstępując co krok dalej i zadzierając głowę w górę, na żylastej szyi. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, zachwyt odmalował się na twarzy. Stanął oddalony o kilka kroków i spojrzał na obecnych.
— To są platany? — rzekł po francusku. — Cuda, cuda! Nic podobnego nie widziałem!!
Nagle obejrzał się i zobaczył ruiny w całej okazałości z tym skrzydłem mieszkania Strzeleckich, Ręce rozłożył jak do modlitwy.
— Dziwy! same dziwy spotykam w tym kraju. Niezwykłe okazy starożytności i nowe, młode talenty. To bardzo ciekawe!...
Zwrócił się do Kasi.
— Dokończę mojej prezentacji. Jestem Belgijczykiem. Z zamiłowania archeolog, przytem miłośnik zapalony i profesor sztuki. Poświęciłem dla niej życie.
Usiadł na wskazanem sobie miejscu, złożył splecione dłonie na kolanach i mówił powoli: