Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Kasia patrzyła z uśmiechem na Andrzeja, mówiąc:
— Są wśród nas siły i talenty ukryte jak cenne minerały w ziemi, ale rzadko kiedy szczęśliwy kilof losu wydobędzie je na jaw, lecz i wtedy nie zawsze dadzą się one oszlifować tak, by wydały z siebie istotny swój blask i wykazały wartość swej treści...
— Tak droga pani, tak, — powtarzał profesor kiwając głową i niezupełnie rozumiejąc co oznaczają te słowa w jej ustach.
— Tak powiedział mi kiedyś pan Andrzej — rzekła Kasia. — Zgadłeś dobrze, profesorze, że zdanie jego przeważy i zdecyduje. Zgadzam się na powierzenie Tomka panu profesorowi ale z warunkiem.
— Przyjmuję wszystkie — zawołał radośnie.
— Pierwszy, że pan profesor przebędzie jeszcze z nami przez czas dłuższy w ciągu wakacyj. Zapraszam pana do siebie na całe lato.
— O, co to, to nie! — zawołał Dębosz rozpromieniony — bo i moją skromną siedzibę pan profesor raczy odwiedzić.
— Nastąpi to wtedy dopiero zanim my wypuścimy profesora i was ze Sławohory — zawołali razem Strzeleccy.
De Rosse był rozrzewniony.
— Przy wszystkich dziwach, jakie tu spotykam, nie widziałem jeszcze tak gościnnych ludzi! Przyjmuję te warunki z radością, dokąd tylko będę mógł pozostawać na moim urlopie, który sam sobie udzieliłem od obowiązków dla sztuki.
— Tu są także obowiązki dla sztuki, profesorze. Trzeba poznać, zjednać sobie tego małego, dzikiego trochę artystę. Drugi warunek również konieczny: to kwestja finansowa, która będzie nadał moim obowiązkiem.
— A nie, nie! na to się stanowczo nie zgadzam!
— Przyjął pan jednakże wszystkie moje warunki zgóry.
— Nie pani, ten wyłączam bezwarunkowo!