Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

zupełnie zrozumiała — odparła żywo, dotknięta jego śmiałością.
— No nie! Na to się nie zgadzam! Ale pani się gniewa?... Doprawdy? Znowu ta chmurka w oczach? Czy byłem zbyt śmiały... odkrywając odrazu karty? Nie lubię niejasnych sytuacyj. Jeśli w pani mniemaniu popełniłem niegrzeczność, bardzo przepraszam... Byłem tylko szczery. Pani raczy mi wybaczyć. Widzę, że jestem u niej na srogim indeksie. Jeśli tak rzeczywiście... bardzo mi przykro, że się pani narzuciłem a raczej, że mnie narzucono jako drużbę dla pani. Niechże w tej wielkiej mojej winie tłomaczy mnie to, że pragnąłem panią nareszcie poznać i dlatego skusiłem się przyjąć rolę obecną, trochę późno mi ofiarowaną. Ale nie sądziłem nigdy, że panią tem tak bardzo rozgniewam.
W tonie jego głosu, poprzednio miękkim, prawie pieściwym, zabrzmiała duma i podrażniona ambicja.
Kasia patrzyła na niego i zamiast buntu, doznała nanowo olśnienia. Ach, jakże on się jej podobał! Tłumiąc wrażenie odrzekła:
— Panie Strzębowski, zdaje się, że my się nie rozumiemy. A może pan mię bierze za zupełnie kogo innego?
— Strzębowski? — powtórzył ze zdumieniem.
W tej chwili kareta stanęła przed kościołem, lokaj otworzył drzwi.
On wysiadł i podał rękę Kasi. Nie patrzyła na niego, ale czuła doskonale wzrok jego na sobie. Usłyszała jak mówił do lokaja.
— Karetę moją, która wiozła pana młodego podać przy wyjeździe dla mnie.
W kościele szła obok niego wsparta na jego ramieniu i jakaś jakby inna. Sama sobie zdawała się obcą a za to dziwnie bliską jego. Nie mogła dojść do ładu z tem co w sobie odczuwała. Budziło się w niej coś niepojętego. Myśli biegły wichrem, plątały się, jedna drugiej zaprzeczała, wirowały jak różno-