Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach... nie mówmy o tem! Tak, miałam dużo projektów, plany mam wykończone — ale...
Umilkła i znowu nastała kłopotliwa chwila milczenia.
Wieczór zapadał.
Na placu Św. Marka otoczyły ich rzesze skrzydlate gołębi. Rozwiewne szumne skrzydła białe, popielate i srebrzysto lśniące sypały się zewsząd, opadały masowo na przechodniów. Gruchały rzewliwie i radośnie, spacerując swobodnie po tym swoim placu. Różowe refleksy zachodu barwiły nieskalane pióra tonami purpury, tęczą mieniły się smukłe szyje ptaków, dzioby miały barwę korala.
Dziwna pogoda była w tem poufałem i przyjaznem obcowaniu ptaków z ludźmi.
Andrzej i Kasia owiani skrzydłami tych pieszczochów białopiórych, spojrzeli na siebie śmielej i oboje się uśmiechnęli, bo nadleciało ku nim wspomnienie.
— Pamięta pani gołębie na podwórzu, w domu, gdzie pani mieszkała we Lwowie?
— U poczciwych Łyszoniów! Pamiętam! Pan im porobił klatki obok mego okna i budziły mnie raniutko gruchaniem. Nazywaliśmy je — nasze gołębie. Och, dobre to były czasy studenckie, wesoło, swobodnie!
— A wszelkie kłopoty pokrywał dobry humor i wiara w przyszłość — dodał Dębosz.
— Często i pańska energja przyczyniała się do polepszenia humoru. Byłeś kolego jedynym przyjacielem wyzbytym zupełnie egoizmu. Chyba nikt z naszej paczki nie zapomniał waszego serca, ani ja tembardziej — dodała prędko.
Spojrzał na nią bystro i spuścił oczy. Wydała mu się wzruszona, odczuł, że jest nieszczęśliwą. Odgadywał powód, lecz milczał. Ale raz draśnięta struna jej uczuć nie mogła już dłużej być niemą.
Chodzili po placu Piazzety, błądzili po wąskich uliczkach Wenecji, zatopieni w rozmowie już szczerej, już ufnej jak