opiekę niedostrzegalną a wyczuwaną wyraźnie. Zdawało jej się, że nie jest tu samą.
Była zmęczona. Zaczął ją ogarniać zupełny bezwład duchowy i fizyczny. Nogi pod nią ciężyły, ledwo je wlokła. Ujrzała jakąś cukiernię, taras, stoliki pod jaskrawemi parasolami. Przypomniał się Kromiłów — Tomek...
Weszła na taras, zajęła stolik pod błękitnym parasolem. Zjawił się kelner. Spojrzała na niego zdziwiona. Kazała podać napój chłodzący i siedziała tak długo nad nietkniętą szklanką zapatrzona w zaróżowiony od zachodu słońca pióropusz dymu nad wulkanem. Myśli młodej kobiety tłoczyły się do mózgu i rozwiewały bez śladu, tak samo, jak dymy Wezuwjusza na tle szarzejącego nieba. Było tych myśli mnóstwo, ale żadnej konkretnej lub takiej, która przyniosłaby jakąś ulgę i dała impuls do czegoś. Ot jedna drugą spychała, jedna krótsza od drugiej a wszystkie razem tworzyły plątaninę i chaos wielobarwny nie do odcyfrowania. Wtem zahuczał jazz-band w głównej sali cukierni. Groteskowa muzyka pełna brawury ocknęła Kasię. Spostrzegła teraz dopiero, że lampy są już pozapalane i że na tarasie przybywa coraz więcej osób. Kasia powstała prędko z miejsca i znowu siadła. Ogarnął ją lęk. Jakże przejdzie teraz pomiędzy przepełnionemi stolikami. Czego oni na nią patrzą? Tu może wczoraj siedział War z tamtą.
Jazz-band huczał na sali. Robiło się na dworze ciemniej. Kasia siedziąc przy samej balustradzie, patrzyła wciąż na różowy słup strzelający z krateru. Niebo miało już kolor zielonkawo-szary, przepasane było na skraju horyzontu cienką smugą krwawą obrzeżoną morelowym brzaskiem. Ostatni rumieniec nieba. A tam gdzieś na roztoczy morskiej pruje ciemną falę oświetlony gmach pełen gwaru, wrzawy. Jazz-band grzmi wesoło, na pokładzie pasażerowie grupami, parami i War z nią... taki sam, jak był ongi na Spezzii między Wenecją a Lido.
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.