Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwól, Oktawciu, otóż właśnie żem stary, znam życie! Ten Dębosz, samo nazwisko stawia odrazu człowieka vis à vis jakiegoś młota, kilofa, pługa, czy... lewicy poselskiej, ale ten Dębosz w zestawieniu z Warem w Afryce, przy boku pani Rimaldi bardzo niepokoi.
— Otóż to!
— Zwłaszcza, że Kasia zawsze zdradzała i zdradza zamiłowania raczej czerwone a przynajmniej bardzo demokratyczne.
— Bo jest mądra i postępowa. Nie obnosi swego nosa z paradą w nowoczesnem społeczeństwie. Chociaż jako z Zahojskich Zebrzydowska miałaby do tego prawo zupełne. Ale Kasia posiada dar krytycznej obserwacji i widzi za dużo nosów zadartych, opryszczonych własną chwałą lub maniactwem swoich rodowodów przy twarzach ludzi najczęściej nijakich. Ona ceni człowieka, nie zaś jego rodowód i dlatego Dębosz przy Warze... Tak, masz słuszność, Guciu!
— Hm... przyznałaś, to dobrze! Urok Wara był wielki jak widzieliśmy, ale krócej trwa urok, niż wartość... Teraz zaś urok jego z Afryki nie przepłynie tak łatwo do Kromiłowa, utopi się bestja w Śródziemnem. Więc dosięgać będzie Kasi tylko jego wartość a to już djablo niebezpieczne! Gdzież mieszka ten Dębosz?
— Nie wiem. Ale zlituj się, nie wypaplaj o nim nikomu...
— Jeszcze nie utraciłem zmysłów, jak dotąd — oburzył się hrabia August. — Ale czas na spoczynek po tej batalji. War afrykański, dalibóg, niegodny tego, by mu poświęcać całą noc. Nie jestem zresztą margrabiną Rimaldi. Co prawda — afrykański — to za silne dla Wara, za szumne! Afrykański — przyrosło tylko do Scypiona. War jest najwyżej, a będzie wkrótce napewno — War bez chaty, syn Beaty. No, basta! Tego... owego... Dobranoc!
Blady świt listopadowy wniknął do okna pokoju Kasi. Przy stoliku zarzuconym rachunkami siedziała bez ruchu, po-