grążona w głębokiej zadumie. Na bibule przeleżał całą noc arkusz papieru, na którym czerniał nagłówek rozpoczętego listu.
„Drogi kolego!“ Więcej nic, ani litery. Lecz przyszła taka chwila, że Kasia wzięła arkusz do ręki i podarła go na strzępy.
Wielki brytan zwany Burkiem przebudził się, otworzył jedno oko senne i leniwe. Szarawy świt zaledwo na niebie, ale koguty po zagrodach pieją zawzięcie. Zimno psu na przyzbie domu. Na starej płachcie przy progu skulony cały drży. Czuwał w nocy, obiegał zagrodę z brzega w brzeg i chciałoby się wypocząć. Brytan jednem okiem już czuwa, drugie jeszcze śpi. Pies uważnie przypatruje się drzewom. Omaszcza je coraz bielszy brzask: Kogut niecnota, drze się jakby go kto ze skóry obdzierał a posłuszne kokoszki już także pogdakują na grzędach. Niema co, rad nie rad musi wstawać. Brytan przeciągnął się jak należy, aż trzasnęły kości w stawach westchnął ciężko, machnął ogonem i wystawił kudłaty pysk, węsząc rzeźwość powietrza.
Zima, mrozek nieduży, ale już skuł ziemię. Pachnie śniegiem. Będzie ponowa, wyczuł Burek instynktem psim i nabrał otuchy. Poczuł głód. Skrobnął we drzwi od sieni raz i drugi. Cisza. Aha, jeszcze śpią, no, niech im tam! Dobrzy są, niech się ta wyśpią. Pies obiegł dom dokoła i nagle przystanął. Na progu od kuchni stała już gruba Franka ze szkopkami w ręku. Przeciągała się z lubością.
W oborze chłopak wyrzucał z pod krów dymiący oparem nawóz. Słychać było jego głos burkliwy.
— Stój te! Widzita ją! Będzie me tu ogonem we ślipia trzepać. Zatracona!